• 2018/2019

        •   

          Aurea libertas w Teatrze DOM w Łodzi

          Wszyscy ludzie z natury pragną wolności i nienawidzą stanu niewoli? Podobno. Pożądamy wolności czy też się jej boimy? Jesteśmy szczęśliwi, gdy ją posiądziemy, czy też sprawia nam problem, gdy mamy jej za wiele? Refleksję nad jednym z kluczowych pojęć filozoficznych proponują wszystkim uczniowie klas humanistycznych pod patronatem Katedry Filologii Klasycznej UŁ, którzy w ramach XVII edycji interdyscyplinarnych projektów edukacyjnych z antykiem w tle przygotowują od października 2018 r. widowisko multimedialne Aurea libertas (Złota wolność). Będzie można je obejrzeć w Teatrze DOM w Łodzi 13 (premiera)  i 17 marca 2019 r. Nowoczesny spektakl łączy literaturę z piosenką, tańcem, filmem i grafiką. Twórcy przedsięwzięcia z klas Ic1, IIc, IIIc, IIa, IIIa i IIId oraz koordynatorki projektu – nauczycielki: Izabela Stasiak i Alicja Petrykiewicz serdecznie zapraszają do teatru. Zgłoszenia uczniów na premierę (13.03.2019 r.) przyjmuje p. A. Petrykiewicz (sala 15), zaś na wieczorny spektakl (17.03.2019 r.) - Klaudia Tańska z IIIc.

          Prezentujemy zdjęcia zespołów przygotowujących widowisko Aurea libertas:

          KOORDYNATORKI

          ZESPÓŁ TEATRALNY

             

          ZESPÓŁ TANECZNY

          ZESPÓŁ MUZYCZNY

          ZESPÓŁ FILMOWY

          ZESPÓŁ FOTOGRAFICZNY

          ZESPÓŁ PROMOCYJNY


          Kto się boi, jest niewolnikiem… Młodzież Ósemki o wolności

          Zainspirowani kulturą antyczną humaniści z oddziałów objętych patronatem przez Katedrę Filologii Klasycznej UŁ wraz z kolegami z innych klas zaprezentowali 13 i 17 marca 2019 r. w Teatrze DOM
          widowisko multimedialne „Aurea libertas”. Gościnny teatr dwukrotnie na ponad półtorej godziny zamienił się w świątynię sztuki. Sztuki porywającej, ekscytującej, momentami drapieżnej i prowokacyjnej, a chwilami łagodnie i kojąco skłaniającej do głębokiej refleksji nad fenomenem zjawiska zwanego wolnością. Sympatycy projektów z antykiem w tle,  pracujący od wielu lat pod kierunkiem Izabeli  Stasiak i Alicji Petrykiewicz, będą tęsknić za niepowtarzalną atmosferą spektaklu przynajmniej do wiosny 2020 roku, gdy, być może, wyruszą w kolejną podróż, poszukując nowej artystycznej przygody. Salvete!


          Agnieszka Wójtowicz

          Wolność

          Dla mnie to cisza. Po prostu cisza. Spokój, błogość, powolne podejmowanie decyzji i życie bez presji.

          To cudowne uczucie. Świadomość, że mogę sama decydować o dalekiej czy bliskiej przyszłości,
          o pięknych chwilach, ale też o chwilach  naznaczonych błędami. Bo błędy to też wolność, wszak ja je popełniam, nikt inny.

          To mój płacz i mój śmiech. To cudowne momenty spędzone z przyjaciółmi w mieście, gdzie nikt nas nie kontroluje. To również  samotne wieczory w lesie albo w czterech ścianach mojego domu.
          To głoszenie swoich poglądów bez obaw, że ktoś je natychmiast skrytykuje.

          Wolność to też pustka, minuty, godziny, które spędzam sama ze sobą. Wtedy  słyszę głośno i wyraźnie własne myśli.

           


          Agnieszka Wójtowicz

          ***

          Otwieram głośno drzwi, wyskakuję i biegnę.

          Biegnę przed siebie, lecz nagle cofam się… o dwa kroki, o trzy...

          Znów biegnę. Dalej i dalej. Już nie oglądam się za siebie.

          Za późno, by wrócić.

          Za późno, by przeprosić.

          Mijam jakieś domy, jakichś ludzi, jakieś historie.

          Czuję wiatr muskający moje policzki,

          czuję włosy, ciężkie, ciągnące mnie do tyłu…

          Za późno na powrót, nie chcę już szarej przeszłości.

          Teraz jest mój czas, era mojej wolności, moich decyzji, moich błędów.

          Nigdy nie będę tak młoda. Patrzę w niebo, widzę siebie - Ikara w chmurach.

          Skończę jak on?

          Czeka mnie tragedia?

          Tragiczna wolność… Czyż nie jest wspanialsza niż piękna niewola?

           


          Julia Fortuna

          Szczur

          W zapuszczonym mieszkaniu na Widzewie leży szczur. Nie ma długiego ogona, czarnych, mętnych oczu, nie jest również porośnięty futrem. To ludzki szczur. Alkoholik. Gdy los zmusił go do pochowania ukochanej kobiety, jedyne ukojenie dawała mu mieszanka spirytusu rektyfikowanego i wody. Nim się obejrzał, po przyjaciołach, znajomych, dobrej reputacji oraz dobrze płatnej pracy nie było śladu. Pozostały mu jedynie nędza i wódka.

          Szczur od przeszło trzech dni nie wstaje z podłogi, jedyne ruchy, jakie wykonuje od momentu upadku na dywan, to sięganie po poustawiane obok niego butelki z wódką. Ţuică. Tradycyjna, rumuńska, produkowana ze śliwek. Większość Polaków za nią nie przepada, szczur zaś ją uwielbia (zresztą jak każdy inny trunek). Ze szczurzo-ludzkiego pyska wydobywa się ślina, brudzi szczurowi zapoconą, przesiąkniętą odorem wymiocin, alkoholu oraz innych wydzielin koszulkę. Nie ma siły, by wstać i wrzucić ją do prania, nie ma siły, by myśleć
          o praniu. Smród przestał mu przeszkadzać, przyzwyczaił się do niego. Ostatni raz brał prysznic dwa tygodnie temu. Lada moment, a zaczną siadać na nim muchy, które powoli budzą się po zimie. Szczur przewraca się na drugi bok, twarzą w stronę porysowanego, przymocowanego do drzwiczek mahoniowej szafy lustra i butelek. Spragniony, drżącą ręką sięga po rumuńską wódkę, zaczyna mocować się z zakrętką. Niejedzenie daje mu się we znaki – nie ma siły, żeby otworzyć butelkę.

          – Arturze Biegański, natychmiast przestań – szczur wzdryga się na dźwięk swego imienia. Przez długi okres z nikim nie rozmawiał, powoli zaczął nawet zapominać, jak się nazywa. Odkąd przestał kontrolować litry wypijanych napojów wysokoprocentowych, rodzina nie raczyła się z nim skontaktować. Ostatni raz usłyszał swoje nazwisko w pracy, kiedy trzy miesiące temu szef kazał mu się wynosić. Wzrok Artura pada na lustro. Trzydziestosześciolatek otwiera usta, wydobywa się z nich niemy krzyk. Odbicie w lustrze mówi, stoi i prezentuje się znacznie lepiej od niego – ma na sobie dobrze skrojony garnitur, jego czarne jak heban włosy są postawione na żel, skóra nie jest szara, a na twarzy nie widać bruzd i zmarszczek. Przed okresem alkoholowym właśnie tak prezentował się Biegański – dbał o włosy, sylwetkę, nosił wyłącznie markowe ubrania.

          – Umarłem? – pyta przerażony. Jeśli tak się stało, jego sąsiedzi z pewnością odetchną
          z ulgą. Dzień, w którym ujrzą byłego urzędnika na marach, będzie jednym z piękniejszych
          w ich życiu. Przechodzili z nim katorgi, nieraz pragnęli udusić go gołymi rękoma, gdy zostawiał puszki po piwie na klatce schodowej, puszczał zbyt głośno muzykę (przed
          i po dwudziestej drugiej) lub oddawał mocz przy bramie wjazdowej. Biegański wiele razy otrzymywał groźby pod swym adresem, wrzucano mu do skrzynki kartki z obelżywymi wyzwiskami. Na początku takie zachowania go irytowały, lecz z biegiem czasu doszedł do wniosku, że wina leży po jego stronie. Na miejscu sąsiadów nie zastanawiałby się ani chwili
          i dzwonił na numer straży miejskiej. Taki lokator jak on to ciężki orzech do zgryzienia.

          – Jeszcze nie, ale przydałaby ci się śmierć – odpowiada spokojnie elegancka, trzeźwa wersja Artura. – Wstrząsnęłaby tobą.

          – Musiałem umrzeć, przecież lustrzane odbicia nie gderają.

          – Nie gderam – oburza się Artur dwa. – Chcę przemówić ci do rozsądku.

          – Jakież to szlachetne z twojej strony. Informuję cię, że nie potrzebuję litości i twojej pomocy. Nawet nie istniejesz.

          – Typowy alkoholik – parska odbicie. – Odtrąca wszystkie wyciągnięte do niego ręce.

          – Nie jestem alkoholikiem! – perzy się Biegański. –  Ty…ty nic nie rozumiesz! – szlocha. – To wszystko przez tego przeklętego kierowcę tira. – Mężczyznę znienacka atakują bolesne wspomnienia. W okrutny sposób przekonał się, że ludzkie życie to pasmo nieszczęść
          i łamiących serce wydarzeń. Zabójca jego narzeczonej wyleguje się teraz na szerokiej plaży, gdzieś na Wyspach Kanaryjskich, i śmieje się w kułak, a on, Bogu ducha winny Artur, leży
          w swoim mieszkaniu i kłóci się ze spotwarzającym go facetem w lustrze. I gdzie
          tu sprawiedliwość?

          – Jestem tobą, głupcze – warczy urągliwie odbicie. – Rozumiem jeszcze lepiej niż ty.

          – Nieprawda…

          – Daruj sobie – lustrzane odbicie przerywa wypowiedź Arturowi, nie stosując się do zasad kindersztuby. – Obarczasz winą wszystkich wokół, a tak naprawdę sam siebie zniszczyłeś. To nie wypadek Joanny pociągnął cię na dno, znalazłeś się tam z własnej woli przez chlanie na umór.

          – Nie uzależniłem się – cedzi przez zaciśnięte, pożółkłe zęby Biegański. – Próbujesz
          mi coś wmówić, znęcasz się nade mną i to przynosi ci radość. Wynocha z mojego mieszkania!

          – Uzależniłeś się, sam dobrze o tym wiesz. Nie uda ci się oszukać samego siebie. Spoufalasz się z wrogiem. Czy kiedykolwiek powiedziano ci, ile promili miał we krwi sprawca wypadku, w którym zginęła twoja narzeczona? – Biegański milczy. – Nie? Dwa i pół. Powiedziano ci, kim był ten mężczyzna? Nie? Był pijakiem, jechał na piwo do kolegów. A gdybyś teraz usiadł za kółkiem i zabił czyjąś partnerkę życiową?

          – Zamknij się!  Rozzłoszczony Biegański ciska opróżnioną butelką w lustro. Ku jego rozczarowaniu, osoba, którą kiedyś był, nie ma zamiaru tak łatwo opuścić ram lustra.  Mężczyzna żałośnie jęczy, kieruje w stronę swojego odbicia różnorakie obmierzłe obelgi. Kiedy dostrzega, że wstrętne słowa nie pomagają mu w przepędzeniu intruza, stara się wstać,
          by rozbić natręta w drobny mak. Zerwanie się na równe nogi po trzech dniach nieruszania kręgosłupem skutkuje ostrym bólem w całym ciele. Każdy krok jest dla trzydziestosześciolatka męczarnią. Nagle wyparowuje z niego cała złość, zastępuje ją smutek. Artur zaniedbał się do tego stopnia, że nie potrafi wykonać żadnego ruchu bez krzywienia oblicza. No i ten okropny zapach! Zaczął go czuć – brud, spirytus, wymiociny na spodniach. To durne lustro ma rację, niestety.

          – Jesteś człowiekiem wolnym, Arturze – szepcze cicho postać w lustrze. – Nie pozwól,
          by alkohol cię zniewolił.

          – Już to zrobił – wzdycha zrezygnowany mężczyzna. Nie wierzy w cudowny ratunek. Sprawy zaszły za daleko, nie poradzi sobie z nałogiem w pojedynkę. Potrzeba specjalistów, AA, wielu pieniędzy i cierpliwości… Alkohol nie odebrał mu świadomości, w jak tragicznym położeniu się znalazł.

          – Więc pokaż mu, że jesteś od niego silniejszy. Pomogę ci, potrzebuję tylko twojego pozwolenia. Chcesz być znów mną? Chcesz poczuć smak wolności?

          Biegański wyjątkowo trzeźwo myśli teraz i rozważa sens obiegowej metafory. Smak wolności. Wolność. Czyż nie oznacza ono samostanowienia? Jego partnerka z pewnością pragnęłaby, aby Artur znów wbił się w ulubioną marynarkę, skropił drogimi perfumami, wyszedł na miasto
          z dawnymi przyjaciółmi i pozbył się osadu na zębach. To wszystko jest na wyciągnięcie ręki, trzeba usunąć tylko jedną przeszkodę. Trzeba samemu chcieć, bardzo chcieć…

          – Tak – odpowiada cicho. – Tak.


          Dominik Prądzyński

           

          Na tej ziemi pod tym niebem

           

          Telewizor buczy w mieszkaniu przy Gandhiego. Buczenie skutecznie zagłusza szmer wszelkich funkcji życiowych. Ma to gdzieś tam ukryty sens, gdyby się tak głębiej zastanowić.

                      Dzień jak co dzień, dzień po dniu, wciąż się dzieje życia żenada na wspomnianej wyżej ulicy Gandhiego. Stoi tam statyczna baszta, w której co dzień zamyka się rodzina Aleksandry nomen omen Nieszczęsnej. I każdej doby przybywa tam Rafał Brzozowski i kręci Kołem Tortury, w którym, na szczęście prawie zawsze, rodzina Nieszczęsnych losuje pole bankruta. Wszystko tam ma swój święty porządek, ład boski panuje tam nieprzerwanie. O ile się kartki w kalendarzu zmieniają, o tyle harmonogram funkcjonowania tego przybytku
          – nigdy, od zawsze i na zawsze. Na tym polega przekleństwo tego miejsca. I plotki chodzą, że smok tam przed klatką czuwa, żeby matka z mięsnego nie wróciła za późno i żeby Ola i jej brat do szkoły chodzili i się nie spóźniali.

                      Ola, jak ta lalka w domu dla lalek, akcję serca podtrzymuje mechanicznie, spełniając podstawowe warunki przedłużania funkcji życiowych. Należy wspomnieć, że stołówka prowadzona przez matkę posiada zawsze określony jadłospis: w poniedziałek zupa na dwa dni, w środę spaghetti instant z torebki, w czwartek zupa na dwa dni, w sobotę drugie danie,
          a w niedzielę czasem się matce gotować nie chce, to da jakieś parę złotych na makdonalda. Leżakowanie też jest na dyżury wydzielone. Ola gnije w łożu bez baldachimu zawsze przed powrotem pani kierownik stołówki i jej syna, to jest jej brata. Wtedy ma błogi spokój i może sobie obrastać pleśnią na pościeli. Potem intruzi przyłażą, to podnieść się trzeba z pełnym niezadowolenia grymasem na twarzy i wykonać serię zadań z listy, która na magnesie
          z Władysławowa na lodówce wisi. Lekcje zrób, pisze matka. Naczynia pozmywaj po obiedzie, pisze. I pamiętaj, żeby mi em jak miłość nagrać na dekoder, bo do sąsiadki idę na kawę, o tych nowych spod piątki pogadać, co się wprowadzili ostatnio, pisze z trzema wykrzyknikami.

                      Misja się rozpoczyna. Odlotowa agentka patrzy w różową puderniczkę i sprawdza godzinę. Po osiemnastej trzydzieści siedem. Garki pierw zmyję, myśli, bo to jednak tego, potem te lekcje poudaję, że robię, a później to już ten. Czas leci nieubłaganie. Myje śmierdzącą gąbką Jana Niezbędnego tak zwane garki i patrzy, jak wskazówki pędzą bezlitośnie do przodu. Walę ten talerz po kanapkach, myśli, jutro se na nim zjem rano, przecież czysty jest. Uff, przy jednym zadaniu stawia ptaszek. Czas przejść do następnego: praca domowa. Nagle na mózgu wszystkie fałdy wprawiają się w drganie, jak te na twarzy Eli Zapendowskiej, gdy się zamyśli na swoim jurorowskim krześle. Wyciąga zbiór zadań matematyka zakres rozszerzony i rozmyśla, czy jak zrobi jeden przykład w trzy minuty, to czy na „M jak miłość” zdąży. Zaczyna liczyć, ile tak to zajmie jej to czasu. Logarytmem tu, trochę wzorów skróconego mnożenia, wyciągnęła przed nawias i skróciła z mianownikiem – voila, wszystkie co do minuty ma obliczone. Według obliczeń tych na jeden przykład ma pięć i pół minuty. Trochę mało, bo to takie cyfrowe mutanty na pół kartki a cztery, ale musi spróbować. Zaczyna. Pierwszy przykład – zrobiony, wynik
          – dobry. Drugi to samo. Trzeci zrobiony, ale wynik zły. Nie widzi błędu, chociaż szuka i szuka. Ale nie może tracić czasu, więc rusza dalej, ten przykład pan na lekcji wytłumaczy najwyżej. Tego to już nie wie, jak zrobić, kompletnie. Kosmiczne jakieś liczby jej wychodzą, wyciągnąć się nic nie da, zostawia jakiś pierwiastek z dwóch tysięcy trzystu trzynastu i idzie dalej.
          W kolejnym ugrzęzła w połowie, jakby długopisem grzebała w bagnie. Nie ma żadnych wyrazów podobnych, nic jej się nie skróci. Myślała, że to może jakaś funkcja kwadratowa, ale to też nie będzie to. Rezygnuje więc z obliczeń i w zabójczym tempie pędzi ku łazience. Tam szybka kąpiel, bo do „M jak miłość” zostało tylko siedemnaście minut. Główna bohaterka leży w wannie i drży, bo może ją czołówka ominąć przy takich nieprędkich ruchach, a tego by sobie za Chiny Ludowe nie wybaczyła. Razem z potem i resztami fluidu zeszło z niej napięcie po całym dniu robienia różności i gotowa już była na relaks przed lśniącym ekranem. Wybiega
          z wanny, wyciera się jedną ręką, drugą ubiera w piżamkę kupioną w jakimś sklepie
          w Manufakturze i w końcu osiąga swój cel. Dobiega do matczynej wersalki i wygodnie się uwala. Czołówka rozluźnia zmarszczki na powierzchni jej narządu myślenia, jakby nigdy tam żadnej nie było. Wydycha powietrze z ulgą. Klika guziczek na pilocie i rozpoczyna proces nagrywania. O liście może już zapomnieć. Po czekoladę sięga do stolika, z bakaliami taką,
          i kładzie obok niej pilot.

          I jedyna smutna refleksja, jaka Aleksandrze Nieszczęsnej przychodzi do głowy, to że Lucjan już nie żyje i trochę jej się nawet przez chwilę przykro robi. A po czołówce, która na myśl przywodzi jej Lucjana wyżej wspomnianego, na scenę wchodzą aktorzy i wprawiają fabułę w ruch. Patrzy na nich z takim ciepłem w oczach, jakby rodzina jakaś bliska
          w odwiedziny przyszła, jakby się losy ważyły jej najbliższych i najserdeczniejszych przyjaciół. Podgłaśnia tak telewizor, że nie słyszy własnych myśli. I prosi brata, żeby jej paluszki z kuchni przyniósł, bo jej się już wstawać z wersalki nie chce. Dreszcz ją przechodzi na dźwięk głosu jej ulubionego aktora, pieści jej mózg jak najskrytszy kochanek. Boże, myśli, jak dobrze, że na Dwójce reklam nie ma. Może przez  całe dwadzieścia minut wpatrywać się w  surrealną rzeczywistość polskiego Hollywood.

                      Ale zaraz, coś się dzieje. Odcinek chyli się ku końcowi. Nagle w dywanie zaczyna ziać czarna dziura i wciąga cały klimat tej boskiej chwili, ten klimat wręcz sakralny. Beata Kozidrak zaczyna śpiewać o tym, co przyniesie dzień, a melodia ta ulotna swoim ciężkim echem odbija się od ścian mieszkania przy ulicy Gandhiego jak pieśń żałobna.
          W Aleksandrze znowu wzrasta jakieś napięcie, pot i fluid wydają się wracać z wanny na powierzchnię ciała. Paluszki solone mają gorzki posmak, jakby ktoś jej sos podał
          z odchodów, a na czekoladzie leżącej na stoliku jakiś napis zaczyna błyszczeć: mleczna, fekalie miks. Obok krowy fioletowej pilot od telewizora się znajduje. Bohaterka ledwo go dostrzega, tyle mil ich dzieli, po drodze można nawet gdzieniegdzie łąki i lasy zauważyć. W końcu wyskakuje z łoża, wlecze ciężkie zwłoki do wyżej wymienionego stolika i chwyta za kaduceusz neuronów, by mózgową mącić kadź. Puszysty paluszek zbliża się do przycisku jakby
          w zwolnionym tempie, lecz gdy styka się z jego powierzchnią, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gdzieś w jej wnętrzu cofają się czas i ciśnienie, wysokie jak wieża Eiffla, powraca do normalnej wysokości. Smok ziewa, sprawdziwszy pobieżnie, czy żaden
          z punktów harmonogramu codziennego nie został naruszony – nie ma powodu do zmartwień, wszystko w normie.

                      A u sąsiadki na dole grzmi plazmowe monstrum w trakcie emisji „Klanu”,  aż smoczysko spod klatki słyszy: „Dzień jak co dzień, dzień po dniu, wciąż się dzieje życia cud…”.

           


          Iwona Presler

          Życie na wykresie

           

          Poniedziałek, 2 lipca 2018 r.

                      Jestem na odwyku już dwa tygodnie. Na ostatniej sesji koledzy mówili, że prowadzenie dzienników bardzo im pomaga. Nigdy nie próbowałam przelewać swoich myśli na papier. Po prostu intensywnie żyłam. Może warto spróbować?

           

          Wtorek, 3 lipca 2018 r.

          Człowiek jest istotą słabą, w przeciwnym razie potrafiłby oprzeć się żądzom. Cały czas potrzebuje adrenaliny, dostarczania sobie kolejnych atrakcji i niebezpieczeństw. Bez ryzyka nie ma zabawy, jak to mówią. Myśli, że jest niezniszczalny, że ma wszystko pod kontrolą. Wie kiedy przestać, przecież zna umiar. A potem sam powoli się wykańcza, nie potrzebuje do tego niczyjej pomocy. Cóż za ironia.

           

          Sobota, 7 lipca 2018 r.

          Od kilku dni zastanawiam się, do czego przyrównać nasze życie i wreszcie wymyśliłam – życie jest jak wykres. Emocje i uczucia oceniamy od punktu zero – to jest ten stan normalny, obojętny. Każde zdarzenie sprawia, że funkcja wędruje w górę lub w dół. Dostałeś dobrą ocenę? Pięć jednostek w górę. Obejrzałeś świetny film? Dziesięć jednostek w górę. Ktoś sprawił ci przykrość? Dziesięć jednostek w dół. Byłeś na koncercie ulubionego wokalisty? Sześćdziesiąt jednostek w górę. Wygłupiłeś się przed dużą grupą ludzi? Dwadzieścia jednostek w dół. Wszystko rozpatrujemy w odniesieniu do linii zero, punktu wyjścia. Nic dziwnego, że nasze życie to sinusoida – ciągłe wzloty i upadki, radość i zadowolenie przeplatające się ze strachem i wstydem.

           

          Niedziela, 8 lipca 2018 r.

          Wyobraźmy sobie, że zażywamy narkotyk. Nagle wykres rośnie, wędruje tak wysoko, jak jeszcze nigdy nie był. Osiągamy stan do tej pory dla nas nieosiągalny. Błogi nastrój, w którym się znajdujemy, powoduje ogromne szczęście. Trawa ono dłuższą chwilę. Potem znowu wykres spada, wracamy do normalności, ale nie jest już nim linia zero. I już nigdy nie będzie ona naszym punktem wyjścia. Teraz stan obojętny to jakaś minusowa jednostka. Jednak tęsknimy za tą radością, którą dały nam używki, więc znowu po nie sięgamy. Ponownie wpadamy w cudowny nastrój, ale nigdy nie doścignie on tego doświadczonego za pierwszym razem. Nasz punkt wyjścia znowu się obniża. Myślimy, że mamy wszystko pod kontrolą, że wiemy, co robimy. Jednak powoli wpadamy w uzależnienie. Potrafimy myśleć jedynie o tym, jakie szczęście dają nam narkotyki. I zażywamy, zażywamy, zażywamy…

          Wreszcie dochodzimy do stanu, w którym nasz punkt wyjścia znajduje się na minusie, a my bierzemy używki, żeby po prostu poczuć się normalnie – żeby wrócić do naszej początkowej linii zero. Zmienia się nasze rozumienie pojęcia normalności. Kiedyś normą była obojętność. Miejsce, od którego decydowaliśmy, czy to, co dzieje się w naszym życiu, jest dla nas radosne albo smutne. Teraz normalność jest jak więzienie. Nic nas nie cieszy, a jedyne, o czym potrafimy myśleć, to poprawienie sobie nastroju poprzez wzięcie narkotyków. Ale od dłuższego czasu nic nam one nie dają. Ta euforia, w której po nich byliśmy, odeszła w zapomnienie. Biorąc je, wracamy tylko do naszej starej normalności – dawnego punktu wyjścia.

           

          Poniedziałek, 9 lipca 2018 r.

          Czy da się wrócić do dawnej sinusoidy życia, która raz rosła, a raz się obniżała w stosunku do linii zerowej? Czy przez całe życie musimy liczyć się z tym, że nasz punkt wyjścia będzie znajdował się na minusie, a najwyższa radość w naszym życiu dosięgnie tylko wcześniejszej linii zero? Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Boję się, że nie usłyszę satysfakcjonującej odpowiedzi, a wtedy stracę resztki silnej woli, które mi zostały, by skończyć z braniem.

          Wpadanie w silny nałóg nie trwało krótką chwilę. Prawdopodobieństwo, że samodzielnie poradzimy sobie z tak ogromnym problemem jest praktycznie niemożliwe. Dlatego oddałam się pod opiekę specjalisty. Jednak przeraża mnie myśl, że nawet mimo wielu sesji walka z uzależnieniem nie musi skończyć się sukcesem. Nie wiem, czy mam w sobie tyle determinacji, czy wytrzymam.

           

          Środa, 11 lipca 2018 r.

                      Dosyć szybko zorientowałam się, że razem ze stanem zdrowia błyskawicznie zmieniała się zasobność mojego portfela. Do bólów głowy, przekrwionych oczu, ospałości i omamów doszły jeszcze problemy finansowe. Niestety, narkotyki są drogie. Początkowo mi to nie przeszkadzało, zresztą jak każdemu uzależnionemu. Tak już jest: środki na koncie maleją, ale zapotrzebowanie na używki już nie. Jednak wreszcie dochodzi się do takiego momentu, w którym zrobimy wszystko, by je zdobyć, nawet jeżeli mielibyśmy okłamywać, kraść czy wyłudzać pieniądze. Nasze pojęcie moralności się zmienia i robimy rzeczy, o które nigdy byśmy się niegdyś nie posądzali. Gdy teraz do tego wracam, jest mi wstyd. Ale wtedy uważałam to za jedyne słuszne wyjście.

           

          Piątek, 13 lipca 2018 r.

          Moi bliscy początkowo nic nie zauważyli. Jednak im bardziej zmieniałam swoje zachowanie, tym bardziej zaczynałam się od nich odsuwać. Zamknęłam się w bańce kłamstw, którymi karmiłam wszystkich dookoła, a w końcu zostałam ze wszystkim sama. Teraz patrzę na swoje doświadczenia z perspektywy czasu. Zmieniłam się na tyle, że niemożliwe było tego nie dostrzec. A jednak moi bliscy byli zdziwieni, gdy powiedziałam im o swoim uzależnieniu, o odwyku. Nie zauważyli czy nie chcieli zauważyć?

           

          Niedziela, 15 lipca 2018 r.

          Czy było warto było doprowadzić się do takiego stanu? Warto było próbować? Kiedyś powiedziałabym, że tak, ale teraz… Teraz nie jestem pewna. Nic nie cieszy mnie tak, jak kiedyś. Nawet najbardziej, wydawałoby się, radosne chwile nie robią na mnie żadnego wrażenia. Żałuję, tak, teraz żałuję. Tylko szkoda, że tak późno. Jednak minął już miesiąc bez używek. Może to na razie niewiele, ale od czegoś trzeba zacząć. Ważne, że wszystko zmierza w lepszym kierunku. Tak mi się przynajmniej wydaje…


          Sandra Milošević

          Akupunktura

           

          Igły, powtarzam sobie często, to świetna rzecz. Jest mnóstwo powodów, by się nimi
          zachwycać.

          Proste w użyciu, proste same w sobie.

          Wbijasz taką igłę medyczną, trochę cię poboli, ale nie bardziej niż czerwienica, więc warta zachodu jest ta cała zabawa z wbijaniem i plasterkami. A jak ci pozwolą, możesz
          pooglądać, jak krew wiruje w probóweczkach, jak brudny skrzep osadza się na dnie. Zauważasz ten żółtawy płyn nad nim i wtedy uderza cię, jak ohydną istotą jesteś. Próbujesz to przetrawić, łapiesz kurczowo za sweter ze wstydu, bo w dzisiejszych czasach nikt nie może widzieć
          twojego plugastwa, to nie wypada. Ale sweterek masz ładny, małymi rączkami szyty nie na miarę, bo hurtowo, bo tak się to robi w Państwie Środka. Więc siedzisz na foteliku dalej
          i modlisz się, by pielęgniarka nikomu nie wygadała, że twój daleki kuzyn jest z Pristiny.
          Musiała chyba widzieć gorsze przypadki ludzkiej szpetoty, skoro na samym końcu jest w stanie wręczyć ci naklejkę z napisem ,,Dzielny pacjent”, uśmiechając się, jak po usłyszeniu dobrego żartu.

          Pani tłumaczy, że nie ma zamiaru pobierać mi krwi, i prosi, bym usiadł. Robię to
          ostrożnie, aby nie połamać plastiku. Kiedy zobaczyła, jak wygodnie się usadziłem, z kolanami przy brodzie, z rękoma zwisającymi po bokach, wyciągnęła z szuflady dwa pudełeczka
          z igiełkami. Kiwnąłem głową w stronę zwykłych, stalowych, nawet nie myślałem o platynie znajdującej się w drugim pudełku. Nie bez powodu – ludzie mogący sobie na nią pozwolić nie siedzą na różowych krzesełeczkach w gabinecie drugorzędnej akupunkturzystki. Nie
          pytała, skąd się u niej wziąłem, a szkoda, bo bardzo lubię rozmawiać z ludźmi. Powiedziałbym jej, jak często myślałem o tej wizycie, jak wyobrażałem sobie w wolnych chwilach mojego życia pierwsze ukłucie, no i jak piękne miała ręce, całe ponakłuwane, blade i przyjemnie chłodne. Byłbym nawet w stanie zdradzić jej, jak długo zbierałem się do tego spotkania, bo nie jestem jednym z tych chojraków, co to wkłuwają w swoje kończyny więcej szpilek niż wynosi ich frekwencja w szkółce niedzielnej. Zamiast tego podała mi świstek i długopis, żeby nie miała potem problemu i nie łaziła po sądach, bo jakiś naiwniak albo idiota nie wie, jak działa
          prawdziwa akupunktura. Spytałem, jaka jest ta udawana. Okazuje się, że niektórzy nie wbijają igieł w skórę. Bawią się tylko szpileczkami i losują miejsca do ukłucia, a to oszukiwanie
          samego siebie… bardzo zdrowiu szkodzi. Bo ludzie to istoty głupie, przychodzą do gabinetu, robią zdjęcia swojej względnie zmasakrowanej twarzy, a potem każą ją jak najszybciej
          naprawiać.

          Nie jestem człowiekiem głupim. Podpisałem dokument.

          Gdy wbijała pierwszą, nawet nie patrzyłem. Poczułem lekkie ukłucie w klatce
          piersiowej,  ból rozchodził się po moich płucach, zalągł się w nich i nie uspokoił, póki kolejne trzy igły nie znalazły miejsca na moim ciele. Po kolejnych dwóch potrafiłem już wdychać
          powietrze, nie trzęsąc wargami. Ona nalegała jednak, by mnie związać, bo za bardzo się
          wierciłem. W pełni to zrozumiałem.

          Krzesło stawało się coraz wygodniejsze, chciałem się w nim zatopić i zniknąć.
          Wcześniejszy ból zmienił się w przyjemne ciepło rozlewające się po całym ciele, zapach
          kadzideł opatulał mnie coraz ciaśniej. Nie miałem potrzeby otwierania oczu, nie chciałem
          patrzeć na igły w jej skostniałych dłoniach, chciałem zostać w ciemności, w całkowitej ciszy
          i nie wpuszczać do niej nikogo. Więc siedziałem tam dalej, w wygodnym fotelu, z rękoma na oparciach, myśląc o tym, jak wspaniałe są te igły.

          Kiedy powiedziała, że to już koniec, nie mogłem ruszać twarzą. Całe ciepło uciekło
          z mojego gniazdka, które sobie uwiłem, ciało ponownie stało się zdrętwiałe. Wszystkie igły wróciły na swoje miejsca w pudełeczku, rozwiązała moje ręce, zgasiła kadzidła. Ale ja nie wstałem. Stałem się integralną częścią tamtego pomieszczenia, zakorzeniłem się
          w fundamentach  i o opuszczeniu ich nie było mowy. Poprosiłem o jeszcze jedną godzinę, wyciągnąłem portfel i wręczyłem go jej. Kobieta uśmiechnęła się tępo na widok kilku monet
          w różnych walutach i pomiętej karty do gry z pieczątką. Poradziła mi wyjść, bo inni ludzie czekają, bo najwyraźniej nie jestem w stanie poświęcić się dla tajnej sztuki starożytnych ludów, bo jednak nie jestem tak mądry, za jakiego się uważałem. Błagałem ją o jeszcze trochę czasu, chociaż odrobinę, na co ona podeszła do szafy i otworzyła ostatnią szufladę, tę na samym dole. Spytała się mnie, czy jestem tego pewien, ale nawet nie czekała na odpowiedź. Nie robiła tego pierwszy raz, po prostu podeszła i chwyciła moją twarz, kazała zamknąć oczy i rozpoczęła całą sesję na nowo.

          Tym razem po zamknięciu oczu nie widziałem ciemności. Gardło paliło niemiłosiernie, ręce stawały się lodowate, głowa kołysała się na boki, kręgosłup nie spełniał swojej
          podstawowej funkcji i tylko zginał się, wykręcał i zaplątywał w supły. Cały świat opanowała mgła. Czułem potrzebę porozmawiania z kimś, chociażby przywitania się, przelotnego
          spojrzenia, ale nikogo nie było. Nikogo, kto kazałby mi się zamknąć i wracać do pracy, nikogo, kto uświadomiłby mi, jak bardzo niepotrzebny jestem i jak chora jest moja fascynacja krwią. Tylko szum mówiący mi o tym, że nie wrócę.

          Prosisz ją, żeby przestała tak bawić się twoimi sokami. Żeby przywróciła twoją
          równowagę humorów, złapała za lancet i zrobiła kilka nakłuć tuż przy skroni, upuściła krew. Tę zepsutą, ohydną krew z twojej czerwonej twarzy. Jeśli się boi ostrza, wystarczy położyć kilka pijaweczek, one się żywią takimi nieszczęśnikami jak ty, chętnie wyżłopią twoje płyny,
          a pani będzie miała czyste sumienie. Kobieta tłumaczy, że nic ci nie jest, że sam widziałeś probówki, a na to wszystko ma potwierdzenie o tu, na papierku. Nie odpowiadasz jej,
          orientujesz się że ona już nie słyszy szumu od kilku dobrych lat. Nie zapytasz jej, jak się to udało, bo hałas, ten szmer cię zagłusza. Wiesz już, że nie uzyskasz od niej pomocy.
          Postanawiasz wykonać flebotomię sam.

          Zawołałem następnego klienta. Zgniłozielony sweterek, ręce kurczowo się go
          trzymające. Poprosiłem, by usiadł. Wyciągnąłem brązowe igły.


          Natalia Tengosz

          Per aspera ad astra, czyli droga do wolności

           

               ​Godzina szósta. Na ulicach zaczynają pojawiać się mężczyźni. Wychodzą z szarych czteropiętrowych kamienic. Popielate koszule zapinane na piętnaście guzików. Pasujące kolorem spodnie. Nogawkami kończące się równo siedemdziesiąt pięć centymetrów nad kostką. Identyczne tempo. Miarowe stuknięcia ich butów. Pierwsi zatrzymują się lekarze, sprzedawcy i kucharze. Reszta kontynuuje pochód. Fabryka, dziesięć godzin.

          ​     Szósta trzydzieści. Kobiety wychodzą z mieszkań. Sukienki za kolano. Włosy spięte
          w kucyk. Prowadzą dzieci do szkoły.

              Edukacja jest obowiązkowa tylko do czternastego roku życia. Dziecku należy wpoić najważniejsze zasady panującego systemu. Potem idzie do pracy. Dalsza edukacja jest dostępna tylko dla najbogatszych. Wyższość jednostki pracującej nad jednostką edukującą się.

          ​    Znikoma liczba wykształconych ludzi. Każdy przedstawiciel elity intelektualnej jest zobligowany do współpracy z władzami, na których rozkaz obejmuje niższe stanowiska biurowe w Katedrze Głównej Rządu. Stała kontrola. Brak możliwości zadawania pytań. Niesubordynacja karana przymusową jednokierunkową delegacją. 

          ​    Sprawny system walki z buntami. Trzy masowe publiczne egzekucje. Obowiązujący obywateli system zachowań, pozwalający pozostać im przy życiu. Rozbudowany aparat szpiegowski i donosicielski. Nie wolno dopuścić do siebie myśli o sprzeciwieniu się panującym zasadom. Obywatel jako trybik w rządowej machinie.

          ​    Nieistnienie pojęcia „rozrywka”. Praca jest wartością nadrzędną. Nic nie powinno odwracać od niej uwagi. Pozytywne emocje stanowią zagrożenie dla koncentracji pracownika. Małżeństwa są aranżowane przez Rząd. Uczucia prowadzą do walki. Władzy nie wolno ryzykować.

          ​    Każda minuta życia mieszkańców jest dokładnie zaplanowana. Funkcjonować muszą według tego samego schematu. Każdy robić musi to, co do niego należy. Mechanizm wprost idealny.

          ***

              Ten dzień z pozoru nie różnił się od poprzednich. Po standardowym rozpoczęciu poranka
           w mieście panował spokój. Mieszkańcy zajmowali się należącymi do nich obowiązkami. Od czasu do czasu ulicą przechadzali się ubrani w czarne mundury strażnicy, gotowi do interwencji w razie zaistnienia jakichkolwiek niepożądanych sytuacji.

          ​    W południe, zgodnie ze stałym planem dnia, z ulicznych głośników wybrzmiał hymn państwowy. Mieszkańcy przerwali swoje zajęcia i opuścili budynki, aby na baczność oddać hołd przywódcom.

          ​    Niespodziewanie, w chwili, gdy wybrzmiała ostatnia nuta pieśni, ulicami miasta wstrząsnął potężny huk. Zadrżały w posadach budynki. Rozległy się krzyki kobiet i dziecięcy płacz. Ludzie zamarli. Byli świadomi niebezpieczeństwa, jednocześnie jednak wpajany im od lat algorytm działań nie pozwalał ruszyć się z miejsca.

          ​    Chwilę po wybuchu rozległy się liczne strzały. Następnie zapłonęły telebimy. Oczom przerażonych obywateli ukazały się zgliszcza budynków rządowych.

          – Obywatelki i obywatele! - zagrzmiał męski głos. - Przypadł mi zaszczyt poinformowania was o sukcesie planu obalenia panującego nad nami, wykorzystującego nas, odbierającego nam prawa człowieka rządu funkcjonującego od siedmiu pokoleń! Wiele lat zajęło ruchowi oporu przeniknięcie w szeregi ciemiężcy, zdobycie jego zaufania i zorganizowanie akcji sabotażowej. Dokładnie w tej minucie padły budynki rządowe we wszystkich miastach! Od dziś jesteśmy wolnym narodem. Wieloletnie starania, śmierć naszych przodków, cierpienia całych rodzin w końcu dały efekt. Historia pisze się na naszych oczach. Proszę was teraz
          o spokojny powrót do domów i pozostanie w nich aż do następnego komunikatu. Musimy mieć stuprocentową pewność, że wszyscy są bezpieczni.

          ***

              Poczucie bezpieczeństwa to pojęcie względne. Pierwszy raz od wielu, wielu lat wśród mieszkańców panuje chaos. Nigdy nie przyszło im do głowy, że system, w którym żyją, może upaść. Brak wykształcenia, wyprane mózgi, totalna nieświadomość. Po załamaniu się świata, w którym nauczyli się funkcjonować, wielu z nich nie potrafi się odnaleźć. Odzyskanie wolności, zamiast satysfakcji powoduje dezorientację i chaos. Wielu popada w obłęd, a nawet odbiera sobie życie.

              Nie od razu ufa się członkom ruchu oporu, niedowierzanie budzą ich opowieści
          o przekazywanych z pokolenia na pokolenie planach wyzwolenia kraju. Trudno się dziwić. Wieloletni proces przenikania wtajemniczonych aktywistów do rządu. Wzbudzenie zaufania przywódców i systematyczne zbliżanie się do nich. Stworzenie dokładnych planów budynków rządowych. Stopniowe podkładanie ładunków wybuchowych i ostateczne zdetonowanie wszystkich w tym samym momencie. Dla nieświadomych mieszkańców mało wiarygodne.

              Naród boi się, że teoretyczni wybawcy przejmą władzę i wprowadzą gorsze zasady niż te zaprowadzone przez ich poprzedników. Z drugiej strony dominuje przyzwyczajenie do życia w reżimie. Państwo jest na krawędzi. Mnożą się konflikty wewnętrzne.

              Wiele lat zajmie odbudowanie zaufania w narodzie. Długie godziny rozmów, kształtowanie się partii politycznych. Teraz już nikt nie ubiera się na szaro, a w kraju panuje silna demokracja. Cena, jaką trzeba było za to wszystko zapłacić, jest bardzo wysoka.


          Sandra Milošević                  

           

          Sztuka szycia

           

          Dam ci, córeczko, igły i nici. Obchodź się z nimi ostrożnie, drugich takich nie dostaniesz. Patrzę na ciebie i nie mogę przestać płakać. Pamiętam jeszcze, jak wczoraj wycierałam ślinę z twojej pyzatej twarzy, jak mazgaiłaś się na widok tatusia. Ale mamusia cię kochała, zamykała buźkę smoczkiem, całowała oczka i zostawiała ślady szminki na powiekach. Dziś nie jesteś już dzieckiem, lecz daleko ci do kobiety. Matunia nauczy cię wszystkiego, co musisz wiedzieć, co najważniejsze dla kobiety w każdym wieku. Sztuki szycia. Nie wykrzywiaj tak swojej odziedziczonej twarzyczki, to dla twojego i wszystkich dobra. Nie chcesz się uśmiechać? Zapewne nie wiesz, co cię czeka. Nasłuchałaś się swoich koleżanek nawołujących do spalenia włóczek i połamania igieł? Naoglądałaś się bzdur w tym kolorowym pudle i myślisz, że pozjadałaś wszystkie rozumy, że możesz pouczać matkę, która żyły sobie wypruwała i połowę życia ci oddała? Powiem ci coś w sekrecie – te, które krzyczą najgłośniej, piszą dwustustronicowe manifesty, najlepiej obsługują szpilkę. Są mistrzyniami w wyszywaniu pięknych wzorów, znają każdy szew, każdy ścieg i każdy rodzaj nici. Oślepiają ludzi kolorowymi niteczkami, bawełnianymi kwiatami i misternymi wzorami. Modlą się do Ariadny, by ta poprowadziła ich dłoń przy tworzeniu splotów.  Nawet dają sobie wmówić, że to, co robią, jest słuszne, że świat pięknieje pod ich cerówką. Cui bono? Pod tym wszystkim kryją się standardowe szwy, nic nadzwyczajnego i godnego uwagi. Nic, co by mogło realnie pomóc. Rozumiesz już? Możesz stronić od igieł i nici, które ci dałam. Możesz krzyczeć i płakać, że to nie tak miało być, że zostałaś podle oszukana. Szczerze? Lepiej się z tym wszystkim pogodzić, odważne życie nikomu nie służy, tylko zmarszczek się nabawisz. Moja droga, musisz być osobą świadomą, należy wiedzieć, co jest w twoich rękach, a co należy jedynie do męczących, z góry przegranych bitew. Bo nieważne, co zrobisz, te niteczki tam będą, możesz je próbować przeciąć, przegryźć, spalić lub rozpuścić w kwasie żołądkowym, to nic nie da, może nawet pogorszyć twoją sytuację. No już, weź ostatni swobodny oddech, mamusia ci pomoże. Uśmiechnij się i niech ci nie zadrży ręka przy pierwszym wbiciu igły. Zacznij od prawego dołeczka, niech szpileczka zatańczy na twoich wargach. Nie martw się metalicznym smakiem krwi, to rzecz normalna i może ci się jeszcze spodoba. Tylko nie poplam swojego ubranka, szkarłat gryzie się z twoimi oczami. Ach, wrosłaś w matulę, lepiej bym tego sama nie uczyniła! Szkoda tylko, że głowa twoja tak strasznie współczesna. No już, powstań, moje magnum opus, i głoś swą wyśnioną przyszłość bez nici. Zostawiłam ci włóczkę w kieszeni sukni, byś miała czym obwiązać swoją szyję, gdy to wszystko się skończy.